To było dobrych parę lat temu, ale wciąż wracam wspomnieniami na alpejskie serpentyny i nie mogę się doczekać, kiedy trafię tam kolejny raz. Nie ważne czy samochodem czy na motocyklu. Ciągnie mnie jak jasna cholera… A tak swego czasu opisałem nasz wakacyjny wypad:
Niewiele ponad tydzień urlopu. Szału nie ma, więc sami szybko wybijamy sobie z głowy surową bałkańską dzicz i stawiamy na alpejską cywilizację: bezstresowo i przewidywalnie. W końcu tym razem chodzi o to, żeby odpocząć a nie gonić na siłę za przygodą i szukać po nocach kowala, który podobno zna się na motocyklach. Startujemy we dwójkę pod koniec czerwca z Warszawy: ja na Hondzie Transalp 700, Rysiek na Suzuki DL 650. Było jeszcze kilku chętnych do jazdy teoretyków-gawędziarzy, ale tradycyjnie się wysypali. Start w przedweekendowe popołudnie z samego środka Polski, bez względu na to dokąd się jedzie, zawsze jest drogą przez mękę. Czujemy, że do granicy może być nieciekawie. I jest. Koniec czerwca a tu zimno, szaro, mokro i tradycyjne “drogowe wykopki” na każdym kroku. Droga, mapa i nawigacja – każda wie lepiej i chce prowadzić po swojemu. Wystarczy chwila nieuwagi i… gubimy się gdzieś pod Bytomiem. Ale wstyd! Chapeau bas dla Ślązaków, że potrafią tam trafić do domu. Wystarczyło jednak przekroczyć granicę z Czechami, żeby dalej jechało się miło i jakoś tak… po europejsku. Czesi chyba nawet dziury w drogach mają lepsze. Deszcz ustępuje miejsca zachodzącemu słońcu i robi się przyjemnie ciepło. Późnym wieczorem, uciekając przed kolejną burzą, dojeżdżamy do Wiednia i tam nocujemy. Jutro lecimy na zachód.
Rano pogoda jest trochę niewyraźna, ale uśmiechnięci wsiadamy na sprzęty i ruszamy do Zell am See. Ponad 400km, trochę po zakrętach, trochę autostradą, góry coraz wyższe a landszafty coraz piękniejsze. W sam raz na rozgrzewkę. W Bischofshofen po krótkim autostradowym łączniku zjeżdżamy w bok i kierujemy się na Zell am See. Nad nami od dawna powinien rysować się masyw Grossglocknera, najwyższego szczytu Alp autriackich, ale jedyne co widzimy to… chmury. Do pogody w górach trzeba mieć szczęście. Nas chyba opuściło. Dojeżdżamy nad samo jezioro, gdzie mieści się jedno z większych pól namiotowych w Zell. Mamy weekend, więc na kempingu jest nieprzyjemnie ciasno. Jest kilka motocyklowych ekip, ale dominują rodziny w przyczepach kempingowych. Warianty są dwa: albo rozbijamy namioty za obskórnym barakiem, tuż przy ulicy, albo obok czeskiego kawalera w wieku przedemerytalnym, który chrapie jak traktor. Opcja pierwsza okazuje się rozsądniejsza. Rozbijamy nasz pierwszy obóz. Pogoda nadal nie daje mi spokoju. Ryśkowi jest już wszystko jedno, bo jest śpiący…
O świcie zaskoczenie! Budzę się grubo przed siódmą i z aparatem idę na obchód okolicy. Rysiek jeszcze dosypia, ale jest dobrze. Dzień wita nas pięknym słońcem i letnią pogodą. To jest to! Po śniadaniu w kempingowej restauracji i szybkim ustaleniu planu dnia, pakujemy graty i ruszamy na przełęcz. Trasa Grossglockner to 48 kilometrów bajkowych zakrętów w najwyższej części austriackich Alp. W sam raz żeby równo dotrzeć opony po długiej jeździe na wprost. W najwyższym punkcie droga biegnie ponad 2,5 km nad poziomem morza. Ani jednej dziury, zakręty wyczyszczone z syfu do białej kości a oznakowanie i infrastruktura wzorowe.
Kawałek prostej, dwójka, zbijamy do jedynki, ciasny lewy, kawałek prostej, dwójka, znów na jedynkę, ciasny prawy – i tak do samej góry. Ani jednej chmurki, zero wiatru i termometr nieśmiało dobijający do 20 kresek. Miód! Podróż przez przełęcz Grossglockner to fantastyczne zakręty, niesamowite widoki, porażająca przestrzeń i… tłok jak na Zakopiance. Pół biedy jeśli tłoczą się turyści, ale niestety nie brakuje też lokalnych „zjarów”, którzy przez cały dzień na ścigaczach upalają tu jak na torze wyścigowym. Ponad połowa wszystkich motocykli jakie mijamy to beemki, ponad połowa tych beemek to duże GS-y, na ponad połowie których podróżują niemieccy i austriaccy emeryci, ale tak na prawdę widzimy wszystko: od oldschoolowych cafe-racerów po wielkie trójkołowce. Największe wrażenie robi na nas jednak Anglik, który na czymś leciwym o pojemności 125, dzielnie wdrapał się na samą górę z bagażem wielkości niewielkiego samochodu. Słońce powoli kończy pracę a my zjeżdżamy na południową stronę przełęczy do Heiligenblut. Na miejscu trafiamy na nieduży, przyjemny kemping, którego właściciel organizuje u siebie co roku duży zlot i jest wielkim entuzjastą motocykli. Gościnność, atmosfera, spokój, cisza i menu sprawiają, że dalszy plan podróży bierze w łeb ze skutecznością nalotu dywanowego. Mieliśmy dojechać do Chamonix, ale zostajemy w Heiligenblut na dłużej. Postanowione!
Kolejnego dnia wracamy w góry. Ponownie kupujemy bilet i ruszamy do punktu widokowego pod samym szczytem Grossglocknera. I znów to samo: gładko jak na stole, zapierające dech widoki, tym razem trochę mniejszy ruch i grzejące pełną mocą alpejskie słońce! A jednak mamy szczęście! Wizyta na tarasie widokowym to niezapomniane przeżycie. Potwór o wysokości prawie 3800 metrów robi niesamowite wrażenie a człowiek wyrwany z klaustrofobicznej miejskiej scenografii długo nie może znaleźć punktu odniesienia, który pozwoliłby ogarnąć taką przestrzeń. O! Udało się, te pchły tam w oddali to ludzie! Rysiek uwija się z aparatem a ja, jak na rasowego turystę przystało, robię rundkę po sklepie z pamiątkami. Folklor jak się patrzy! I nie brakuje klasyki – są ciupagi i bursztyn! Robi się chłodno, wieje niemiłosiernie więc kaski na głowy i ruszamy w dół. Nigdzie nam się nie spieszy dlatego z nieskrywaną ciekawością zjeżdżamy w kilka bocznych dróżek. A to urokliwa kapliczka, to znów wesoło chlupoczący strumień z krystalicznie czystą i zimną jak diabli wodą albo jakiś wodospad – wszystko to co kiedyś oglądało się na plakatach w Pewexie. Zerkam w lusterko, nie ma Ryśka. Pewnie spadł w przepaść – myślę. Okazało się jednak, że było jeszcze ciekawiej. Uparł się, że dogoni świstaka, który w pośpiechu wspinał się gdzieś po pionowej ścianie. Po kilkunastu minutach dojeżdża do mnie. Widzę w kasku uśmiechniętą gębę, czyli zdjęcia gryzonia są! Do dzisiaj nie wiem jak i gdzie za nim wlazł w kombinezonie i kasku. I nie chcę wiedzieć. Po powrocie na kemping i przy jedynym słusznym napoju ustalamy co dalej. Posypał się pierwotny plan, ale z ratunkiem przychodzi właściciel kempingu, który poleca nam swój wariant. Mówi krótko, że nie pożałujemy i chyba wie co robi. Zobaczymy…
Nazajutrz żegnamy się z obsługą kempingu jak z rodziną. Kapitalni ludzie! Ruszamy dalej. Lokalna dróżka wije się doliną wzłóż górskiego strumienia. Małe wioski, co chwila wodospady, kaskady, drewniane mostki i symboliczny ruch. Defiladowa prędkość rozleniwia więc przed wspinaczką do granicy zatrzymujemy się na lekki obiad. Dalej droga zaczyna piąć się zakrętami ostro w górę a ruch praktycznie zamiera. Kiepski asfalt, trochę dziur, po bokach strzeliste sosny. Czuję się trochę jak na Dolnym Śląsku. Po kilkunastu kilometrach wdrapujemy się na ponad 2300m. Drzewa zaczynają wyglądać jak powykręcane karły i w końcu zamieniają się w trawę. Wjeżdżamy do kolejnego raju jak z obrazka. Cisza, spokój, ani żywej duszy i piękne jezioro, w tafli którego odbijają się skaliste olbrzymy. Nad samym brzegiem stoi dom, który podejrzanie przypomina hotel. Grzechem byłoby nie sprawdzić, czy nie mają wolnych pokoi. Na miejscu okazuje się, że to tylko restauracja. W dodatku pies właściciela postanawia odgryźć mi nogę za to, że wszedłem bez pukania. Znajdujące się dokładnie na szczycie przejście graniczne z Włochami wita nas… czerwonym światłem. Tak tak, ruch wahadłowy i spadająca ostro w dół droga na szerokość samochodu. Ustawiamy się na początku kolejki kilku aut i czekamy dobre kilkanaście minut. Droga jest do przesady kręta i wąska więc koncentracja żeby nie wylecieć w krajobraz bardzo skutecznie kastruje zjazd z przyjemności.
Po włoskiej stronie jest zaskakująco pusto. Sud Tirol latem chyba śpi. Dosłownie. Miejsc noclegowych nie brakuje – od kempingów po luksusowe hotele i pensjonaty ale większość miejscowych niestety nigdy nie słyszała o języku angielskim, co trochę wydłuża poszukiwania i negocjacje. Decydujemy się na nocleg u Włocha, który ganiając po podwórku w koszulce włoskiej reprezentacji, filozofuje coś… po niemiecku. U mnie z niemieckim kiepsko, ale Rysiek, jako że bardziej uważał w szkole, szybko go pacyfikuje i ze spokojem głazu narzutowego wykłada nasze argumenty. Koniec końców mamy niedorgi nocleg i nie musimy “wynosić się” przed 10:00 następnego dnia. W ramach “wisienki na torciku” ruszamy jeszcze do miasta na prawdziwą pizzę. Jedząc przyglądamy się lokalesom. Dziwne uczucie obserwować jak właściciele starych Fiatów Panda na włoskich numerach dyskutują między sobą operując wzorowym niemieckim. W pokoju dostajemy łoże małżeńskie, ale jako że jesteśmy padnięci, mamy to zwyczajnie gdzieś. Kolejny dzień. Ruszamy do Niemiec. Jedzie się wyjątkowo spokojnie. To dobrze, bo nie raz przekonaliśmy się, że jazda na motocyklu po Italii w dużym ruchu należy do wątpliwych przyjemności. Po drodze mijamy wyjątkowy komis z… klasycznymi motocyklami. Niestety jest już zamknięty, ale wystarczy nam to co widzimy przez szyby. Stare BMW, Harleye, Vespy, Triumphy, wszystko w doskonałym stanie i oczywiście odpowiednio wycenione. Pod koniec dnia dojeżdżamy do Fussen, gdzie lądujemy w bardzo przyjemnym pensjonacie. Szybko okazuje się, że gospodarz to równy chłop, który podejmuje nas jak swoich.
Kolejny dzień i ostatnia zaplanowana atrakcja: bawarskie zamki. Lecimy do zamku Linderhoff. To jeden z kilku słynnych pałaców Ludwika II Bawarskiego. Facet miał fantazję, dużo wolnego czasu i pieniędzy, więc budował sobie zamki. Postawił niesamowitą rezydencję pośrodku niczego. Dosłownie. Wokół jak okiem sięgnąć tylko góry i lasy. Szybkie fotki, ekspresowe zwiedzanie i ruszamy do zamku Neuschwanstein. Imponujące zamczysko ze strzelistymi wieżami posłużyło jako wzór dla słynnego zamku Disneya, który widać przed każdą kreskówką a jego kopia jest jedną z atrakcji Disneylandu. Niestety na miejscu okazuje się że pod sam zamek nie ma dojazdu, a pieszo już nie zdążymy. Swoją drogą, gdybyśmy nawet mieli zdążyć, pewnie by nam się nie chciało. Tak czy inaczej zadowalamy się kilkoma zdjęciami z dołu i wracamy do hotelu. Wybieramy dłuższą drogę, łapiemy spóźnienie i na miejscu okazuje się, że kuchnia jest już zamknięta. Prosimy gospodarza chociaż o dwie kromki chleba i kawałek kiełbasy. Ten mówi, że coś wymyśli i po dziesięciu minutach na naszym stole lądują dwie solidne dechy pełne serów, wędlin i świeżego pieczywa. Prawie całujemy go po rękach i popijając zimnym jasnym regenerujemy siły. Pogoda zaczyna się psuć, ale co zjeździliśmy, to nasze. Jutro powrót.
Po tym co zobaczyliśmy na przełęczach Austrii i Włoch trudno znaleźć jeszcze coś atrakcyjnego po drodze do Polski, więc wybieramy mało ambitny wariant autostradowy. Pogoda na trasie do Monachium jest bardzo przyjemna, ale potem jest już tylko gorzej. Do granicy podróżujemy ramię w ramię z chmurą burzową wielkości małego państwa, która skutecznie leje nam pod koła hektolitry wody. I tak przecierając co chwila szyby kasków toczymy się niespiesznie prawym pasem i mimo wszystko bardzo zadowoleni ustalamy przez interkom plan kolejnego wyjazdu. Skandynawio, nadchodzimy! Chociaż może tym razem Rumunia? Pożyjemy, pojeździmy, zobaczymy!
Foto: kacperwaucie.com / Ryszard Waniek – Fotorzepa