Nigdy nie miałem Malucha…

Nigdy nie miałem Malucha i jest mi z tego powodu bardzo źle. Czuję pustkę, którą powinny wypełniać po brzegi wspomnienia, jakimi licytują się moi znajomi przy okazji każdego motoryzacyjnego spotkania. Nie miałem Malucha ale to wcale nie znaczy, że nim nie jeździłem. Zresztą nie tylko nim…

Wszystko zaczęło się od Warszawy, którą przywieziono mnie do domu z porodówki. Potem miałem okazję już tylko podziwiać ją na podwórku sąsiada. Była biała i wyglądała jak wielka beza, tak spuchła od korozji.

Syrena? Jeździłem. Nie miała kół, silnika, okien i stała po lusterka w pokrzywach. Miała za to kierownicę i to wystarczyło, żeby spędzać w tym wraku całe godziny i bawić się w kierowcę.

Tarpanem jeździł mój wujek, wizjoner po szkole rolniczej. Traktował to wszystko bardzo poważnie więc już wtedy wiedział, że small biznes nie obejdzie się bez solidnego pikapa. Pamiętam, kiedy ciekawość pchnęła mnie do wciśnięcia sprzęgła. Górka była, wjechałem w szopę…

Dużych Fiatów było u nas sporo. Najpierw był biały, ze spojlerami i na… aluminiowych felgach. Dzisiaj to auto wpadłoby do szuflady z największym tuningowym obciachem, ale wtedy to było coś. Potem było 125p kombi z tylną klapą przeżartą do tego stopnia, że zimą śnieg walił do bagażnika i robił zaspy. No i wreszcie żółty „kant” dziadka w wersji eksportowej. Z gałką zmiany biegów z plastikowego bursztynu i radiem Safari.

Polonez? Pierwsze fabrycznie nowe auto w domu. Pamiętam jak dziś, kiedy późnym wieczorem stanął na podwórku. Beżowy metalik. Nigdy wcześniej nie widziałem nic aż tak błyszczącego! Siedzenia w folii, na przedniej szybie naklejka z Polmozbytu i brak tablic. Bez rejestracji jeździliśmy po okolicy jeszcze przez kilka dni, żeby wszyscy widzieli, że u nas jest na bogato. Tym samym Polonezem uczyłem się samodzielnie jeździć. Wtedy już dosięgałem do pedałów. Później Poldek trafił na dożywocie u mojego dziadka. Powoli oglądałem jego agonię, ale dzielnie robiliśmy kolejne remonty silnika i walczyliśmy z korozją. I to był ostatni przedpotopowy samochód w mojej rodzinie. Później było już tylko nowocześnie…

No i ten nieszczęsny Maluch. Pierwszego malucha pamiętam z perspektywy pasażera tylnej kanapy. Nie raz zwymiotowałem na wyrozumiałą matkę. Gdy zacząłem dosięgać do kierownicy, ale do pedałów trochę mi brakowało, wujek (ten od Tarpana) siedział na fotelu pasażera i po skosie nogami obsługiwał sprzęgło, hamulec i gaz. Szło nam całkiem nieźle. Zawsze dojeżdżaliśmy cało i nigdy w nic nie przyrżnęliśmy. Kolejny Maluch. Tu już było grubiej. Ojciec mojego kumpla Wojtka miał zakład blacharski i Malucha. Pewnego dnia wpadliśmy z Wojtkiem (mieliśmy może po 12 lat) na pomysł, żeby tego Malucha na tyłach zakładu poupalać. Zaczęliśmy od kręcenia bączków na szutrze. Szło opornie bo mocy było mało a i ręczny nie działał jak należy. Ale co dwie głowy to nie jedna. Wykombinowaliśmy, że na podmokłej łączce sąsiadującej z zakładem będzie ślisko. I było. Maluch dostał wścieklizny i rwał mokrą trawę jak dzika świnia. Dwa, trzy, cztery kółka i… wisimy na brzuchu po ośki w bagnie. Po dwóch godzinach walki poddaliśmy się. Nie obyło się bez linki holowniczej… A ojca Wojtka bardzo długo omijałem szerokim łukiem…

Po co cały ten wywód? Bo znowu wzięło mnie na wspominki. Dzisiejsza młodzież tego nie zrozumie, ale urodzeni w latach 80. i wcześniej, już tak. Sentymenty, wspomnienia, szczeniackie marzenia i wszystko to w siermiężnych samochodach bloku wschodniego. Tak, od dawna chodzi mi po głowie Fiat 125p albo Polonez i wiem, że prędzej czy później go kupię. Na razie nie mam odwagi, ale to tylko kwestia czasu. W końcu znam siebie doskonale…

Skomentuj

Proszę zalogować się jedną z tych metod aby dodawać swoje komentarze:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s