Dwa metry wysokości, zamontowany pod maską piec hutniczy, koła o szerokości miejskiego samochodu, zbiornik paliwa bez dna i 2,5 tony żywej wagi. W dzisiejszych czasach taki samochód nie ma prawa istnieć. A jednak istnieje. I jeździ. I to jak!
Najeździłem się w życiu różnymi Jeepami, ale tymi prawdziwymi. Jeepami, w których sprzęt audio gra pod maską a nie na konsoli centralnej. Jeepami, które na wolnych obrotach spalają tyle co małe TDI w mieście. Jeepami, które nie skręcają, hamują gorzej niż rozpędzony bizon, ale dają to co każdy Jeep dawać powinien: poczucie, że jedzie się amerykańskim samochodem. Ale SRT to nie Jeep. To nie samochód. To potwór.
Wczesny ranek. Wchodzę do garażu. Sąsiad na miejscu obok instaluje dziecko w foteliku na tylnej kanapie rodzinnego minivna. Przekręcam kluczyk i garaż zalewa głuchy bulgot widlastej ósemki. Dziecko sąsiadów zaczyna histerycznie płakać. Tak, można tym straszyć dzieci.
Stacja benzynowa. Maska w górze, dolewam płynu do spryskiwacza. Obok parkuje sympatyczny jegomość w litrowym Yarisie. Podchodzi, zagląda, cmoka wyraźnie pod wrażeniem. – Jaka pojemność? – 6,5 litra – odpowiadam. Kiwa głową z uznaniem, ale wyraźnie widzę, że niewiele mu to mówi. – 6,5 razy większy niż pański. – Jasna cholera!
Podczas tygodniowego testu takich sytuacji było dużo więcej. Ten samochód po prostu jest z innego świata.
Od razu widać, że to Grand Cherokee, ale… w nadkola upchnięto dwudziestki z oponami o szerokości 295mm (na obu osiach), w masce wypruto dwa wielkie leje, które umownie można nazwać wlotami powietrza a z tylnego zderzaka wystają dwa Winchestery. Wydech SRT nie drze się jak rozhisteryowana Włoszka, której makaron nie wyszedł al dente. Nie jest to tak obrzydliwie mechaniczny dźwięk jak w niemieckich AMG. To jest stary, dobry amerykański bulgot widlastej ósemki. W Europie tego nie potrafią. Kierowca SRT musi mieć w sobie coś z ekshibicjonisty. To auto zatrzymane na każdych światłach, parkingu czy stacji benzynowej jest obrzydliwie wulgarne, ale nie ma w sobie nic z żałosnego impotenta prężącego muskuły. Ja go uwielbiam! Wewnątrz jest jeszcze bardziej po amerykańsku. Jakość… Tutaj nadal jest przepaść. Konstruktorom udało się ją nieco zasypać, ale BMW, Audi czy Mercedes nadal stoją o dwie klasy wyżej. Tu coś odstaje, tam coś zatrzeszczy na zakręcie. Taki urok jankeskich samochodów. Wnętrze poza sportowymi, ale wciąż wygodnymi fotelami, niewiele różni się od tego co można znaleźć w zwykłym Grandzie. I ta czerń wokół. Jak w piekle.
Grand Cherokee SRT przestał być autem terenowym. Pokrętło na konsoli centralnej nie obsługuje już trybów off-road. Teraz to centrum dowodzenia trybami jazdy. Tryb automatyczny pozwala jeździć tym potworem jak każdym innym samochodem. Owszem, jest dość twardo, ale wciąż komfortowo. Przy rozsądnej jeździe silnik przyjemnie bulgocze i wcale nie przeszkadza. Nic, tylko jechać na zakupy. A co się dzieje, kiedy spuści się to wszystko ze smyczy? SRT zdecydowanie przestaje być Jeepem. Układ kierowniczy, hamulce (Brembo), zawieszenie (Bilstein) odwalają kawał dobrej roboty. Chociaż więcej mocy przekazywane jest na tylne koła, przy agresywnej jeździe SRT staje się podsterowny. No, ale w końcu to 2,5 tony… Skrzynia biegów to zdecydowanie nie jest Doppelkuplung Wunderwaffe, ale ZF zrobiło bardzo szybki, ośmiostopniowy automat. Osiągi? Prawie 470 koni nawet pomimo ogromnej masy auta, potrafi dać kierowcy solidnie w pysk. Na papierze SRT rozpędza się do pierwszej setki w pięć sekund, ale rzeczywistość pokazuje, że da się szybciej. Wystarczy włączyć launch control, wcisnąć do oporu pedały hamulca i gazu. I robi się z tego auto niewiele wolniejsze od Porsche 911.
No dobra. Wspomnę o spalaniu. Jeżdżąc „od niechcenia” (czyli żwawo i obowiązkowo z launch control) komputer pokazywał coś koło 25 litrów (2-3 litry w tą czy w tamtą nie mają tutaj żadnego znaczenia). Pod koniec, kiedy SRT zwyczajnie mnie zmęczył, postanowiłem sprawdzić, co by było gdyby… Wyciszyłem się, puściłem relaksującą muzykę, włączyłem tryb Eco i przykleiłem się do prawego krawężnika. I co? Udało mi się zejść poniżej 10 litrów. Ale gdybym jechał wolniej i delikatniej, to bym… stał. Konkurencja? BMW X5 M, Mercedes GLE AMG… to prawda. Niemieccy konkurenci są szybsi, lepiej wykonani i zdecydowanie bardziej nowocześni ale i kosztują więcej. Są jak przewitaminizowani yuppies, którzy pod nienagannie skrojonym garniturem skrywają wydepilowaną klatę i kaloryfer na brzuchu. A SRT? Jest jak amerykański wieśniak, który strzałem z liścia potrafi połamać drzewo. I nie jest szczególnie wymagający. Po amerykańsku wystarcza mu zwykła benzyna 95. Jak tanie piwopodobne jankeskie siki.
Nowe Jeepy jakoś mnie nie przekonują. Ot, zwyczajne samochody, które są cieniem tego, czym dla wiernych fanów Jeep był kiedyś. Nie mówię, że są złe. Po prostu Jeep jest symbolem amerykańskiej motoryzacji. Tej nierozsądnej, bezpruderyjnej, wyzwolonej i na swój sposób perwersyjnie prymitywnej. Gdzieś to wszystko rozlazło się pomiędzy piętrami księgowości i projektowania. Amerykańska motoryzacja niewieścieje w sposób wyjątkowo bolesny dla każdego samochodowego dewianta. Nadal nie mogę się nadziwić, jakim cudem to coś przetrwało? SRT jest jak Darth Vader. Jak każdy czarny charakter… w końcu przegrywa. W tym przypadku przegrywa z ekologią i ze zdrowym rozsądkiem, chyba że ktoś, kto nim jeździ przejdzie na ciemną stronę mocy. Ja przeszedłem.